Wyjątek z kroniki Obozu Wędrownego „Szlakiem Orlich Gniazd”, Orli lot 1949, nr 10, s. 157-160, fot. 1-3.
Koło Krajoznawcze uczniów Szkoły stopnia licealnego im. króla, J, Sobieskiego w Krakowie zorganizowało obóz wędrowny jurajskim szlakiem »Orlich gniazd”.
Celem obozu było zwiedzenie oraz opracowanie pod względem architektonicznym i historycznym zabytków Jury Krakowsko – Częstochowskiej, oraz zapoznanie się z innymi jej osobliwościami.
Kierowniczką obozu była Mgr M. Brzozowa. Członkami: Gutowski Maciej, Hudecki Wiesław, Nowak Tadeusz, Pilch Józef, Samek Jan, Sudoł Mieczysław.
Ogółem zwiedzono 14 zamków, 24 kościołów, 15 grot, zebrano zbiór minerałów, skompletowano zielnik, oraz przez cały okres obozu prowadzono kronikę. Poza tym przeprowadzono szereg wywiadów z ludnością. Zwiedzono 10 domów zabytkowych, szereg obiektów-budownictwa ludowego, oraz grup skalnych. Czas trwania obozu od 7 do 29 lipca włącznie.
Trasa obozu Kraków – Ojców Pieskowa Skała – Olkusz – Rabsztyn – Olkusz – Klucze- Pustynia Błędowska – Gołczowice – Bydlin – Wolbrom – Dłużec – Wolbrom – Strzegowa – Smoleń – Pilica – Podzamcze – Ogrodzieniec – Kromołów – Skarżyce – Morsko – Góra Zborów – Bobolice – Mirów – Niegowa – Złoty Potok – Janów – Przymiłowice – Olsztyn – Częstochowa – Kraków.
Wyjątek z kroniki Obozu Wędrownego
„Szlakiem Orlich Gniazd”.
24 lipca 1949. Borkowa Góra – Bobolice – Mirów.
Niknie Borkowej Góry szczyt, nikną ostatnie skały, już las, już leśna droga po piaskach wije się. Na piaskach rosną sosny, skręcone pnie, skręcone dziko pnie. Droga wije się coraz bardziej.
– Czy dobrze idziemy? W prawo, w prawo w las.
Jałowce, długie pola, kamienie, gruz, ni drogi. Idziemy do Bobolic, do Mirowa, do zamków. Jawią się wzgórza i pagórki. Droga się wzdyma, pagórki idą wzwyż. Rozlewają się leniwie, płyną cyplami pól, brzęczą strumieniem dróżek. Skręcamy w lewo, brzegiem pól kwitnącego żółto. łubinu, żółte łubinowe pola.
Czernią okna, ściany w gruzach, pęk skał z murami zrosłych. Zamek Bobolice. Ostry strzęp muru pnie się ku niebu, w słonecznym. iskrowisku lśni. Idziemy brzegiem muru, osypiskiem gruzu, w dół na skalny brzeg. Biegniemy brzegiem muru, śladem fosy, dalej, dalej.
Korytarz groty pręży się i skręca, jak ostro szarpnięty sznur. Jest czarny, mokry gliną, krawędziami rozdartych skał usiany. Wokół, wszędy. Tędy – między te rozpięte od sklepu ostre kamienie, trzeba przejść, trzeba się wcisnąć, trzeba wedrzeć pod grzbiety skał. Dalej korytarz schnie, ciasny, coraz węższy, szczelina. Nie pomaga skręt, nie pomaga wdarcie się w skałę. Trzeba wracać. Ostre głazy sklepienia cisną, chcą spaść, chcą zgnieść. To przecież przyjemnie lekko oderwać się, z chrzęstem usunąć, złamać, przysypać ze szczętem. Usypiskiem kamieni skróci się wtedy korytarz groty. Może tylko poleci nim ostatni krzyk do skąpanych w słońcu głaziskMoże tylko bełkot spadających kamieni i piargu. Strop leniwie przysuwa się, ciśnie coraz bardziej, już leży, swą calizną już dusi, już zamyka w obręcz – powoli na dół. Wracać, błysk latarki szamoce się po ścianach, ściany trzymają jeszcze raz, jeszcze w tył, do głazów. W światło. Skały trzymają. Ogień latarki blednie jak w osłupieniu strachu. Wrócić, wrócić! Skały trzymają.
– Zostań tu, przejdzie niedługi czas, będziesz milczał jak my! Jak my, gdy jaskiniowych kropel idzie szum. Korytarz przed oczyma się dłuży, idzie dnia blask, puściły więzy skał. Zielone liście i drzewa, żywy świat. Jak jasno.
Mirów jest inny od Bobolic. Wyrasta ścianami murów, u murów tulą się baszty. Coraz mocniej świeci słońce, coraz bardziej świeci w jego promieniach zamkowej baszty szczyt – świeci zamek.
Wejdziemy na szczyt, wejdziemy na najwyższą grań zamkowych murów, na wieżę, w czarne komnat szczerby. Spływa ścianą lina, ściana pionowo drze się ku górze, gładka, w szczelinach zieleni się mech. Trzeba zmierzyć i zrobić plan górnego zamku, opis i rysunki. Lina obejmuje podwójnym węzłem złom skalny, idziemy. Ręce chwytają się występów skały, lina się napręża, drży. Dalej już nie ma szczelin w skale, pozostaje tylko lina. Ostatnie szarpnięcie rąk, stoimy pod murem. Wyżej czerni się okno, przerzucamy linę, wchodzimy murem ku oknu. Sklepiona komnata, postrzępione ściany wieży, łąka chwastów wyrosłych w gruzie, kamienne okien obramienia i znów gruzy. Brzęczy naciągana taśma, robimy plan zamku. Na gruzach ścieli się słońca blask, padający przez otwory okien. Od okiennego otworu biegnie w uskokach stroma ściana – w dół ku trawie. Tam na dole pali się już ognisko, obiad. Trzeba zejść, ale kładziemy się wszyscy czterej na chwilę na słońcu, na trawie wyrosłej z kamiennego sklepienia, na trawie wyrosłej z kamienia. Robi się gorąco i cicho, tu nikt do nas nie przyjdzie.
Idziemy w dół. Teraz liny nie można już wiązać, trzymamy ją stojąc w oknie komnaty. Schodzimy pojedynczo po murze. Przede mną czerni się postać schodzącego kolegi. Trzyma się liny, jego sylwetka topnieje za krawędzią muru, drgają kąciki ust. Lewa noga szuka w prawo w dół, niżej, niżej, już się nie da, mur jest gładki – bez szczerb. Sylwetka znów rośnie. „Nie zejdę”. Zeszliśmy. Zeszliśmy w dół, zamek został sam.
Późno wieczorem pali się jeszcze ognisko, zamek już nie błyszczy, sczerniał w mroku. W blasku ognia kończymy jego opis. Płynie dym. Rwą się i zwijają jak z bólu płomienie, rzucają i tulą do wilgotnej ziemi. Tulą, drzemią chwilę i gasną, już nie będą się wić, już tylko w górę idzie dym, błysk ostatnich iskier…
Wstajemy. Noc W stodole, słoma, migają światła latarek, szum usypiającej wsi. Gasną latarki, jest ciemno, bielą się tylko w mroku jasnymi pasami szpary wśród belek. Teraz powróci cały dzień, zabielą się przed oczyma strzeliste zamku mury i jaskiniowe głazy. – Jutro idziemy do Złotego Polsku – trasa 20 km.
Jan Samek
III Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie.
Obecnie: (II Liceum Ogólnokształcące im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie)