Orli lot 1950, nr 2-3, s. 35-59, fot. 1-7, plany 1-7, rys. 1-7.
Rzeczywiście w południowym boku rynku tkwią w jednym z domów renesansowe kamienne odrzwia, przypominające formą odrzwia krakowskich kamienic przy ulicy Floriańskiej. Tuż obok nich znajdują się odrzwia barokowe.
W południowo-zachodnim rogu rynku stoi budynek dawnego klasztoru, o murach z kamienia wspartych silnymi szkarpami bez kapników. W jednym z domów stojących w zach. boku rynku zachowały się jeszcze kamienne odrzwia gotyckie. W wielu kamienicach sklepienia beczkowe i krzyżowe szczególnie w sieniach. W grupie domów w zach. części rynku łatwo zauważyć w tylnych częściach budynków szczątki murów obronnych, użytych tu czy to jako fundamenty, czy jako części ścian.
Przechodzimy do kościoła św. Andrzeja. Najpierw oglądamy wnętrze, potem rysujemy. Trzynawowy gotyk halowy z XIV w. z wydłużonym prezbiterium zorientowanym na wsch. Przed wejściem do kościoła stoi zbudowana już w. XX w. neogotycka dzwonnica. Dolna jej część skomponowana zupełnie ładnie, natomiast górna razem z chełmem zupełnie nie zharmonizowana z kościołem, razi swym niegotyckim charakterem. Kościół posiada szereg kaplic i przybudówek, szczególnie po obu stronach prezbiterium oraz przy nawie prawej. Wnętrze posiadu gotyckie sklepienie żebrowe zarówno w nawach jak i w prezbiterium. Urządzenie wnętrza w stylu wczesnego baroku (ołtarze). Przy wejściu – renesansowe stalle. Najwartościowszym zabytkiem kościoła są dwa niekompletne tryptyki (połączone obecnie w jedną całość), znajdujące się pośrodku kaplicy przy nawie prawej. Pierwszy z nich z nową szafą i nieoryginalną rzeźbą w środku, posiada na dwu ruchomych skrzydłach cztery obrazy o cechach gotyckich. Z tych zewnętrzne o złotych tłach i z drewnianym maswerkiem oraz próbach perspektywy. Drugie cztery wydają się późniejsze Tryptyk drugi umieszczony z tyłu pierwszego posiadu oryginalną renesansową szafę z fryzem i predellą. Obrazy na skrzydłach jak i cały tryptyk późniejsze od pierwszego.
Kończymy rysunki kościoła.
Wychodzimy z Olkusza. W dali czernieje wciąż potężny blok kościoła.
Piaski. Wzdłuż drogi jawią się sosny. Poskręcane, dziko zwarte w węzłach pni do walki z wiatrem. Zielone igły puszą się w kłębach pęczków. Splątane i rozczapierzone gałęzie rozbiegają się na wszystkie strony w dziwnym nieładzie. Sosen jest coraz więcej. Las!
Droga przecina przejrzystym szlakiem tłumy drzew.
– Tu gdzieś powinna być rzeka.
Stajemy; Mietek otwiera mapnik i wyciągu setkę Olkusza. Na niej leniwie skręca się niebieskie pasemko – rzeczka Biała,
– Jesteśmy już blisko, rzeka powinna być o jakieś 200 metrów na zachód od drogi.
– Idźcie ją poszukać! My będziemy czekać tu na drodze.
Zostawiamy z Mietkiem plecaki i wchodzimy w las. Zbiegamy w dół po piaszczystych garbach porosłych sosnami i rzadką trawą. Rzeki nie widać, trzeba iść dalej.
– Może skręcimy na prawo, tam za tym pagórkiem jest więcej drzew.
Mijamy pagórek, drzewa opadają w dół, coś cicho szumi. Tam nisko u naszych stóp wije się dnem wyoranej przez wodę dolinki cienka strużka. Przedziera się między kępkami trawy, pluska pod kamieniami i monotonnie bełkocze. Mietek schodzi w dół aż do wody i chwali się.
– A widzisz, kto znalazł, wiedziałem, że tu gdzieś za tym pagórkiem. Tylko że to nie jest żadna rzeka, ale najordynarniejszy strumyk. Chudź, wracamy, oni tam długo czekają.
-Znów wbiegamy między sosny, przedzieramy się przez gęstwę skręconych gałęzi. Tam za drzewami żółci się droga. Maciek podnosi głowę z nad mapy.
– No i jak – znaleźliście?
– Tak, ja ją pierwszy zauważyłem. Chodźcie!
Sypie się piasek. Wypływu cienka stróżka z pod stóp i ucieka dalej między drzewa. Gdyby przechodził ktoś nawet blisko dolinki nie zauważyłby, że tam o kilka kroków w dole jest całe obozowisko. Tylko może cienkie pasemko dymu błąkające się wśród drzew zdradziłoby, że ktoś tu pali ognisko. Ale wystarczy stanąć tylko na skraju zbocza i popatrzeć w dół. 0, tam na samym brzegu rzeczki pali się ognisko we wcięciu zbocza, pod sosnami leżą nasze plecaki i otwarty zeszyt, w którym Maciek kończy ostatni opis kapliczki. Tadek gdzieś poszedł. Widać go między drzewami jak wchodzi po piaszczystym zboczu z kartką i ołówkiem w ręce. Mietek podkłada drzewo. Wsuwa pod garnek po kilka patyków i prędko córa rękę przed ogniem. Czasem dym zaczynu się wić nisko nad ziemią, płynie nad mknącą wodą jak wieczorny opar. W garnku zaczyna bulgotać gotująca się zupa, tak jak bulgoczą strużki wody wypływające ze ściany usypiska – źródła rzeki Białej. Coś plusnęło! To gruda piasku stoczyła się do wody.
Po obiedzie dolina zostaje pusta jak przedtem Idziemy skrajem lasu. Za polami marnego żyta tulą się do siebie ostatnie domy wsi Pomorzany. Sosny w lesie ciemnieją. Przez cały dzień nie było słońca. Było jakoś pochmurnie, szaro. W taki dzień nie można ani śmiać się dobrze, ani żartować. Lepiej, gdy prędzej się skończy. Jutro musi być słońce.
Wychodzimy na szosę. Widać jakiś kościół, nowy, ale nie ma w nim Żadnych prób naśladownictwa dawnych stylów. Może dlatego dziwnie kojarzy się z piaszczystymi polami, jakby stal tu od lat. Prosta wieża połączona jest z całym korpusem budynku za pomocą dwóch schodkowanych ścian po obu jej stronach. Cały kościółek jest jakiś taki swojski. Dochodzimy do wsi Klucze. Wieczór. Nocujemy w stodole. Jest już zupełnie ciemno i cicho, tylko czarny pies szczeka zaciekle, gdy wchodzimy w podwórze. Ale widać, że robi to tylko z obowiązku i chętnie zawarłby z nami znajomość. Maciek zostawia plecak na słomie i wraca do niego.
– No przestań, przecież ci nic nie zrobimy! Cicho. Dobry piesek, dobry.
Czarny czworonóg uspokaja się, macha ogonem i nawet chce polizać Maćka po ręce. Wreszcie kładzie się na grzbiecie i chce się bawić.
Nie widać pasma drogi przed chatą, jest noc.
Klucze – Golczowice – Bydlin – Golczowice – Wolbrom. 13 lipca.
Przed nami długi w dal piasku plat. Pustynia Błędowska. Równa, wydmami tylko zarosła, poorana wiatrem w fale. Pustynia. Skrajem piasków przejeżdża wóz znacząc na wygładzonej powierzchni dwa cięcia kół. Duże równolegle i głębokie koleiny biegną aż do polnej drogi za sosnami. Z pośród fałd piasku wydzierają się ku górze tylko kępki pustynnej trawy ostrej i klującej. Mają kolor blado zielony zmieszany z jakimś niebieskim. Wydaje się, że ta trawa chce się wczepić w powietrze i tam umocnić, tam wrosnąć. Dochodzimy do kępki sosen, nieprawdopodobnie poskręcanych i podartych od wiatru. Rosną one na dawnej wydmie wydłużonej, opadającej na wschód. Na piasku jest przyjemnie się położyć, położyć się i patrzeć na rozsypane w dal jezioro pustyni.
– Ciekawym, czy długo utrzyma się jeszcze Pustynia Błędowska. Przecież już stąd eksploatują piasek!
– szkoda, nie ma nigdzie u nas takiego obszaru piasków, chyba nad morzem na Helu.
– Tutaj musi być dopiero ładnie wieczorem przy zachodzie słońca.
Wiesiek wstaje i otrzepuje się z piasku.
– Może być, ale co się tu dopiero dzieje, gdy jest silny wiatr. Z pewnością nie można wtedy zupełnie tędy iść.
Zza drzew wyłaniają się budynki papierni. Iskrzą się w słońcu okna, błyszczą dachy.
Warto by ją sfotografować, ale musimy oszczędzać filmu.
Mietek wychodzi na stromy brzeg lasu między drzewami.
– Chodźmy tędy, stąd doskonale widać całą fabrykę.
– A może byśmy zaczekali chwilę, a ty byś ją narysował?
– Zapominasz, że musimy dziś zrobić plan zamku w Bydlinie i zdążyć na pociąg do Wolbromia.
– Szkoda, ta fabryka jest naprawdę warta rysunku.
– Tak, o teraz, gdy ten budynek jest na jednej wysokości z tamtą wieżą.
O godzinie 12 jesteśmy w Golczowicach. Piaszczysty brzeg Przemszy mieniącej się w odbłyskach słońca. Mamy dwie i pól godziny czasu, Do Bydlina jest 7 km.
– Idziemy. Zaczekajcie na nas z obiadem.
Miedza między polami, patem las, pastwisko i wieś. Dalej pola, tam, gdzie według mniemania „setki” ma być droga, najwyraźniej rosną ziemniaki, i znów gościniec, do którego mapa się wcale nie przyznaje. Trudno. W zasadzie najlepiej podobno wędrować bez mapy, pytając się, co kilometr o drogę. Ostatecznie jest Bydlin. Doszliśmy.
Zza zakrętu tej zakonspirowanej i nieznanej mapie drogi widać ruiny zamku. Między drzewami widnieją grube szkarpy sprzągnięte z murami z kamienia. To tam ten zamek w Bydlinie nieznany, cichy.
Między murami rozrastają się chwasty zielone, wysokie jak las, wdzierają się, gdzie tylko mogą. Chciałyby na mury, na szczyt, otoczyć, zakryć bolącymi liśćmi przed światem. Gdy przyjdzie zima, zginą, stracą się w pyle zeschłych liści. Zamek zostanie.
Józek odpina od chlebaka manierkę.
– Już minęła godzina, godzina na powrót, mamy 30 minut czasu na zrobienie planu i opisu. Chcecie napić się wody, potem nie będzie czasu. Ty rób opis, my zrobimy plan. Ten zamek dziwnie wygląda, musiał być potem przerobiony na kościół!
Zamek W Bydlinie powstał prawdopodobnie w wieku XIV lub XV i pozostawał w ręku Toporczyków czy Bonarów. W wieku XVI został przebudowany na zbór ariański. Pod koniec tego wieku został jednak zamieniony na kościół pod wezwaniem św. Krzyża jako filia parafii W Pilicy. Zrujnowany został w czasie wojen szwedzkich w 1656 r. Zamek znajduje się na wzgórzu, u stóp którego płynie Przemsza Biała po lewej stronie drogi na zachód od wsi Bydlin.
Składa się z prostokątnego budynku i okalających go bardzo słabych śladów muru obronnego oraz dość głębokiej fosy. Ślady muru silnie zarośnięte. Zamek zbudowany z nieociosanych kamieni wapiennych. Fundamenty z kamienia, częściowo budowla leży na skale. Ściana frontowa (ta W której znajduje się pierwotne wejście) zorientowana na pd.-wsch. Na rogach budynku cztery kamienne szkarpy bez kapników. Podobne dwie przy ścianie pl.-wsch., która pozbawiona była murów obronnych. Budynek prawdopodobnie był pierwotnie dwupiętrowy. W ścianach dwa rodzaje okien: pierwsze to strzelnice, później zamurowane, drugie większe – renesansowe. Wejście od pd.-wsch., sklepione beczkowe. Podziału wewnętrznego nie mężna określić z powodu zupełnego zrujnowania ścian dzielących. Ślady piwnic zasypanych gruzem. Grubość ścian dochodzi do dwóch metrów. Mimo dużego zniszczenia nie grozi szybkim zniszczeniem, co zawdzięcza grubym murom i ich trwałości.
– Nie mogę znaleźć miejsca, skąd można by zrobić jakieś uczciwe zdjęcie. Gdyby udało się wyjść na drzewo…
– Niema czasu, spiesz się, powinniśmy być już na szosie!
– I tak trzeba będzie biec.
– Robię stąd, od tej narożnej szkarpy.
Józek już stoi na drodze.
– Chodżcież prędzej! Jest za piętnaście druga.
Mignęła droga, teraz ścieżką koło młyna; dalej, prędzej! Idzie czas. Musimy zdążyć Jesteśmy w lesie. Biegniemy między drzewami ścieżką, potem prosto lasem do drogi. Umykają ostatnie drzewa. Wieś!
– To już chyba blisko, która godzina? Prędzej!
Mostem na drugi brzeg Przemszy.
– Powinniśmy zdążyć.
Dalej jest długie usypisko z piasku. Piasek opada aż do wody. Sypie się i osiada warstewką na dnie. Usypiskiem trudno jest biec.
– Ach ten piasek!
– Może lepiej byłoby tamtędy… Koniec usypiska.
– Zdążyliście zmierzyć zamek?
– Tak, jest zrobiony plan, opis, i rysunek.
Na pociąg nie spóźniliśmy się. Wagon podrywa się na złączeniach szyn z rytmicznym stukotem. Jest prawie pusty. Tylko ten stukot i chyłkiem uciekające płachty drzew za szybą. Ale i one giną w kłębach brudnego dymu z komina parowozu. Dym jest najpierw gęsty, zdławiony i stłoczony w pierścieniach kłębów. Potem pierścienie łamią się, gną i pękają, a uwolniony dym rozpościera się szeroko nad ziemią. Coraz dalej i szerzej. Może dojdzie i nad Bydlin, nad ruiny.
W Wolbromiu nocujemy w jednej z klas gimnazjum. Nie spodziewaliśmy się, ucząc się w ciągu roku, że w czasie wakacji będzie się spać pod tablicą szkolną a jeść obiad na szkolnych ławkach. Są one trochę niewygodne i wywołują nieprzyjemne wspomnienia, ale lepiej się do tego nadają niż ziemia.
Jan Samek
III Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie.
Obecnie: (II Liceum Ogólnokształcące im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie).